Trudno uwierzyć, że taki los spotkał tych, którzy mowili o sobie: “Gdziekolwiek gościliśmy pozostawialiśmy po sobie łagodny ślad naszej stopy”.
W roku 1887 Kongres USA wydał pamiętną ustawę o “Powszechnym Uwłaszczeniu” (General Allotment Act). Była to administracyjna metoda zabierania Indianom ziem lub pozbawiania ich praw do znacznej ich części, po to, aby uczynić z nich chłopów małorolnych i zmusić do asymilacji w środowisku białych. Indiańskie rezerwaty podzielono wówczas na małe gospodarstwa rolne wielkości od 40 do 160 akrow (16 do 64 hektarów). Wskutek tej polityki rządu wielu z nich zupelnie utraciło ziemię, musiało pożegnać się z życiem plemiennym i przenieść do innych miejscowości, przeważnie dużych miast, aby znaleźć jakieś źródło utrzymania. Najwięcej ucierpiały na tym plemiona północnowschodnie Oklahomy i Wielkich Prerii. Na terytoriach północnowschodnich, gdzie do roku 1887 żyło co najmniej milion Indian, pozostało ich po tej “reformie rolnej” zaledwie… 25 tysięcy.
Obdzieliwszy Indian ziemią w taki sposób, rząd uzyskał tak zwane „nadwyżki”. Stanowiły one ogółem 72 procent ziem należących wczśniej do Indian (ze 138 milionów akrów, jakie rozdysponowano w ramach tej ustawy, przydzielono im zaledwie 48 milionow). Nadwyżki te następnie odsprzedano różnym spekulantom i osadnikom w ramach loterii, licytacji i przetargów organizowanych przez władze.
Dzieło niszczenia ludności tubylczej dobiegało końca. Wiele dziwnych, okrutnych rzeczy wydarzyło się wcześniej zanim doszło do tego. Na przykład, w 1598 roku ojciec Allonso Martinez, doradca gubernatora Kalifornii, powiedział w dniu gdy Hiszpanie wymordowali w miescie Akoma ośmiuset niewinnych Indian: “Ponieważ celem wojny jest przywrócenie pokoju, człowiekowi dane jest prawo eliminowania i niszczenia tych, którzy stoją na drodze do osiągnięcia tego pokoju”.
Brzmiało to podobnie jak słowo “normalizacja” w ustach komunistów.
W kwietniu 1883 roku rząd USA rzucił karty na stół – ustawowo zabronił Indianom upowszechniania ich kultury, używania ich języków i praktykowania ich religii. Za nieposłuszeństwo tej ustawie groziły surowe kary. Władze przyjęły wtedy wobec nich postawę, którą Chamberlain nazwał “ewangeliczną obsesją”. Polegała ona na dość dziwnej jak na owe czasy umowie rządu z Kościołem, a ściślej, stanów z wyznaniami. Zgodnie z nią, w USA otwarto przy kościołach całą sieć szkół-internatów przeznaczonych głównie dla dzieci indiańskich do których przywożono wagonami całe ich transporty, głównie chłopców w wieku 6-7 lat. Wszystko to działo się w ramach realizacji tak zwanej “polityki pokoju” proklamowanej przez prezydenta Granta. Szczególnie dużą aktywnością na tym polu wykazał się kapitan Pratt – prezbiterianin. W jego szkole znajdującej się w pensylwańskim mieście Carlisle, 70 procent dzieci było Indianami. Pratt mówił otwarcie, że należy ucywilizować dzieci krnąbrnych ojców z którymi władze amerykańskie mają tyle kłopotów i zachęcał inne kościoły chrześcijańskie do otwierania podobnych szkół. Na Florydzie było nawet więzienie do którego posyłano indiańskie dzieci za różne wykroczenia, przeważnie za nieprzestrzeganie zakazu używania indiańskiego języka w szkole. Wielu z nich nigdy nie powróciło stamtąd. Na tyłach tego więzienia znajduje się dzisiaj spory cmentarz tych dzieci.
Tak wyglądał ostatni etap „cywilizowania dzikusów”.
Podobne grzechy na swoim koncie mają Hiszpanie, którzy prowadzili w Kalifornii dzialalność misyjną między poganami – głównie lndianami z plemienia Pueblo. Panowały tam w owym czasie epidemie dziesiątkujące ludność tubylczą, która na próżno szukała pomocy medycznej w ośrodkach misyjnych.
– Chrześcijaństwo było środkiem ludobójstwa – mowi Pilulaw Khus narratorka z plemienia Czumaszów. – Hiszpanów omal nie zgubiła pogoń za złotem, a nas niemal zupełnie wyniszczyło chrześcijaństwo. Nad naszymi ludźmi znęcano się okrutnie. Kiedy okres misji dobiegł końca, ludność tubulcza zmalała niemal trzykrotnie.
Wallace Coffey, potomek Komanczów, mówi podobnie: – Nasi ludzie żyli stłoczeni jak sardynki w rezerwatach, uzależnieni od skromnych rządowych przydziałów żywności, bo ziemia była jałowa, niezdatna do uprawy. Osiedlali nas w rejonach gdzie grużlica, malaria i inne choroby wykańczały całe plemiona.”
Co się tyczy obyczajowości, interesujące jest to, że do czasu przybycia na ten kontynent Białego Człowieka, ci sami ludzie, którzy – jak mówią o sobie – “przez tańce i śpiewy odnawiali swoje wnętrza, przypominali sobie kim są”, nie znali praktycznie alkoholu. Pewnym wyjątkiem w tej dziedzinie były niektóre plemiona południowozachodnie produkujące wino, ze śliwy daktylowej, agawy i innych roślin. Lecz był to napój o zawartości alkoholu zaledwie 3-4 procent.
Skazani na życie w rezerwatach i kuratelę rządu federalnego Indianie często załamywali się psychicznie i wpadali w alkoholizm. Narrator Bob Haozous z plemienia Chiricahua przyznaje, że wszystkie szczepy które przeżyły cały ten holocaust mają do dzisiaj problem alkoholizmu. Utrata ziemi, kultury, języka przodków, doprowadza ich często do depresji i załamania. Dlatego w wielu rezerwatach szerzy się pijaństwo, mają miejsce samobójstwa, gwałty i bijatyki.
Inną interesującą ceremonią którą plemiona północnozachodnie wspominają do dzisiaj z nostalgią, jako “żywotną tradycję ich ojców”, było święto “pot-latch”. Była to pewnego rodzaju zabawa urządzana z okazji dawania i przyjmowania prezentów. Narrator Jewel James, potomek wodza Seattle mówi: – W naszym indiańskim północnowschodnim systemie ekonomicznym traktowaliśmy dobra materialne zupełnie inaczej niż biali. Uważaliśmy je za coś najmniej ważnego w życiu, zaś dzielenie się dobrami z bliźnimi za coś najważniejszego. Chodzi o to, że kiedy dajesz coś komuś, dzielisz się tym co masz, wtedy twoje imię jest dobrze wspominane, jesteś na ustach innych. Rząd amerykański uważał te obyczaje za marnotrawstwo, zły przykład dla innych i w 1884 roku wydał ustawę zabraniającą ich praktykowania. Niemniej, były one nadal pokątnie odprawiane przez Indian, najczęściej pod płaszczykiem chrześcijańskiej Wigilii. Dopiero w 1950 roku rząd zniósł oficjalnie ten zakaz.
Rządowy komisarz do spraw Indian J. Atkers powiedział: – Indianom należy wpoić egotyzm amerykańskiej cywilizacji, tak, aby nauczyli się mówić “ja” zamiast “my” i “to jest moje” zamiast “to jest nasze”.
Wódz Siedzący Byk powiedział kiedyś: “Bracia, musimy borykać się teraz z inną rasą – małą i słabą kiedy nasi ojcowie po raz pierwszy zetknęli się z nimi, lecz groźną i wielką teraz, a chciwość dóbr materialnych jest chorobą tych ludzi”.
Narrator John Mohawk przyznaje jednak, że stosunki plemion północno-wschodnich nie zawsze układały się dobrze przed przybyciem na ten kontynent kolonialistów i osadników z Europy. Zanim nauczyli się współżyć ze sobą w braterskiej zgodzie przeszli długą drogę, musieli rozwiązać wiele problemów, nawet tak poważnych jak krwawe wojny międzyplemienne i kanibalizm. Ale zaznacza, że na przestrzeni ich długiej historii zdarzało się to rzadko.
Pod koniec XIX wieku wśród Indian narodził się ruch religijny któremu władze amerykańskie nadały pogardliwą nazwę “ghost dance”, co można przetłumaczyć “taniec z duchami”. Była to pewnego rodzaju mieszanka wierzeń indiańskich i paru elementów chrześcijaństwa. Jego przywódcą był Wovoka – skromny Indianin z plemienia Paiute, uważany przez Indian za proroka. Wovoka mówił, że żołnierze, agenci rządowi, osadnicy, czyli wszyscy ich ciemięzcy, wkrótce zginą, a zmarli indiańscy bohaterowie zmartwychwstaną i na stepach znów pojawi się mnóstwo bizonów, pod warunkiem jednak, że ich ludzie będą wytrwale, nieustannie śpiewać i tańczyć. Przepowiadał nawet datę spełnienia się jego apokaliptycznych wizji.